Ostatnimi czasy możemy zaobserwować prawdziwy zalew komputerowych animacji. Filmy takie jak Sezon na misia zrobione są tak, aby bawiły się na nich zarówno dzieci, jak i dorośli. Jednak, jak to zwykle bywa, gdy coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo. Prawie każda nowa animacja powstaje na bazie raz sprawdzonego pomysłu. Nie rozumiem tylko, po co oglądać w kółko to samo.
Boom na filmy animowane rozpoczął się wraz z pojawieniem się w kinach pewnego zielonego przystojniaka o imieniu Shrek. Od tamtej pory każda kolejna animacja ma taki sam schemat. Dwóch przyjaciół (jeden – gadatliwy, mały i ciapowaty, drugi – sporych gabarytów, milczący outsider) wybiera się w podróż, aby ocalić świat/sprowadzić królewnę/wrócić do domu. Od każdej reguły są jednak wyjątki – czasami jest to grupa przyjaciół… Oczywiście początkowo „duży” nie znosi „małego”, ale ten nie daje za wygraną. Przecież „on chce się zaprzyjaźnić”. Po drodze mają wiele ciekawych i niebezpiecznych przygód. Poznają wielce oryginalne osobistości oraz (czego zapewne nikt się nie spodziewał) zaprzyjaźniają się ze sobą. Tak jest i w Sezonie na misia.
Sezon na misia nie jest filmem złym, można się na nim dobrze bawić. Jednak brak oryginalności sprawia, że losy bohaterów są nam zupełnie obojętne, a o całości zapominamy zaraz po napisach końcowych. Jeśli ktoś chce czymś zając swoją pociechę, to oczywiście może mu tę animację podsunąć, jednak osobom powyżej dziesięciu lat poleciłabym zamiast tego spacer.

Tekst oryginalnie napisałam w 2010 roku dla portalu filmweb.